Mieszanka naparu ziołowego, lekarstw dopiero co zdobytych od zaprzyjaźnionego medyka i wonnej herbaty, pachniała wprost cudownie, aż żal było marnować ją na przemywanie rany. Zanurzyłem gąbkę w letniej cieczy, przy okazji obmywając swoje własne ręce. Dla pewności, że nie złapię jakiegoś bakcyla. Mięta dominowała nad pozostałymi składnikami, przyjemnie drażniąc zmysł węchu. Przymknąłem na chwilę oczy, wykrzywiając twarz w grymasie szczerego uśmiechu. Pierwszego od dawien dawna. Kiedy ostatni raz miałem okazję uraczyć kogoś swoim towarzystwem dłużej, niż tego wymagano? Nie pamiętam. Osuszyłem zranione miejsce ręcznikiem, oglądając je z każdej możliwej strony, szukając jakichkolwiek oznak ewentualnego zakażenia. Zdrowa, jasna skóra i głęboka, czerwona szrama, której krańce barwił zdrowy róż. Nie ten mocny, niepokojący, a jaśniutki, mówiący o powolnej regeneracji. Pokiwałem głową sam do siebie, delikatnie układając rękę panienki na śnieżnobiałej pościeli. Niech pooddycha przez kilka minut, odpocznie od duchoty bandażu.
Widziałeś, co robię... Przybyłem za późno, by powstrzymać cię przed popełnieniem najcięższego z grzechów, wybacz mi.
Przecież ja i tak nocą nadal będę potworem... Sam jestem nim od najmłodszych lat, panienko, dobrze wiem, co czujesz. Chcę ci pomóc.
Widziałeś, co robię... Przybyłem za późno, by powstrzymać cię przed popełnieniem najcięższego z grzechów, wybacz mi.
Przecież ja i tak nocą nadal będę potworem... Sam jestem nim od najmłodszych lat, panienko, dobrze wiem, co czujesz. Chcę ci pomóc.
Więc dlaczego? Nie pozwolę kolejnej osobie podzielić losu mojej ukochanej matki. Zilendor zgładził już zbyt wiele niewinnych istnień.
Odpowiadałem w myślach, nadal skrzętnie trzymając się niemego polecenia mego anioła stróża. Buntowniczy mag równie dobrze mógł podsłuchiwać tę jednostronną rozmowę, cierpliwie czekają w ukryciu, by zadać mi kolejny cios. Już nie oddziałując na psychikę, a skracając Bestię z Rosemoor o głowę. Wyciągnąłem rękę po świeży bandaż, jeszcze owinięty lnianym płótnem. Nabrałem trochę maści na palce, rzucając panience ostrzegawcze spojrzenie. Samymi opuszkami zacząłem nakładać specyfik bezpośrednio na ranę. Jak najlżej, by oszczędzić jej zbędnego bólu. Propolis może i znieczulał, jednak na początku piekł niczym żywy ogień. Przymrużyłem oczy, kiedy do uszu doszedł zduszony syk. Prawie niesłyszalny dla zwykłego człowieka, jednak dla mnie zdecydowanie zbyt ostry. Już chciałem ją upomnieć, zbesztać za kaleczenie i tak już nadwyrężonego słuchu, ale zdążyłem ugryźć się w język. W ostatniej chwili zamknąłem usta, wyjmując nieskazitelne pasmo. Od dołu do góry i na odwrót, jak uczył mnie osobisty lekarz ojca, kiedy to jeszcze dane mi było mieszkać na dworze, jak przystało na księcia.
Ale stop, wystarczy. Pozostaw przeszłość za zasłoną zapomnienia, nawet nie próbuj przywoływać na nowo tych wszystkich obrazów. Po prostu skup się na tu i teraz i na tej niewinnej istocie. Musisz ją ochronić, pamiętasz? Wyrwać ze szponów oszalałego maga, a jeśli nie, to po prostu zapewnić jej życie bez lęku.
Dźwignąłem się, zbierając pozostałości po materiałach i chowając je do miski. Oparłem ją o biodro, druga ręka powędrowała do kieszeni spodni, szukając klucza. Podszedłem do łańcucha opinającego nadgarstek jasnowłosej nieznajomej. Rozkułem ją, mając szczerą nadzieję, że nie rzuci mi się do gardła. Naczynie ułożyłem na nocnym stoliku. Stare drewno skrzypnęło przeciągle pod naciskiem lichego ciężaru. Sam zaś wziąłem panienkę na ręce, świadom jej aktualnego stanu. Nie chciałem, by ponownie zasłabła z wysiłku. Straciła zbyt dużo krwi na samodzielne spacerki. Bez słowa uprzedzenia ruszyłem ku wyjściu z pokoju, a zaraz potem także z budynku. Ogród czy niewielka plaża, tak dobrze widoczna z okna jej komnaty? Skręciłem w prawo, wkraczając do swojego niewielkiego królestwa różnokolorowych kwiatów, krzewów i owocowych drzewek. Ułożyłem dziewczę na kamiennej ławeczce, skrytej w cieniu wiekowego dębu. Gdzieś z boku majaczył sosnowy krzyż, sklecony szybko kilka godzin temu. Całkowicie oddałem jej przestrzeń osobistą, oddalając się o dwa-trzy kroki, by oprzeć się bokiem o drzewo.
Dźwignąłem się, zbierając pozostałości po materiałach i chowając je do miski. Oparłem ją o biodro, druga ręka powędrowała do kieszeni spodni, szukając klucza. Podszedłem do łańcucha opinającego nadgarstek jasnowłosej nieznajomej. Rozkułem ją, mając szczerą nadzieję, że nie rzuci mi się do gardła. Naczynie ułożyłem na nocnym stoliku. Stare drewno skrzypnęło przeciągle pod naciskiem lichego ciężaru. Sam zaś wziąłem panienkę na ręce, świadom jej aktualnego stanu. Nie chciałem, by ponownie zasłabła z wysiłku. Straciła zbyt dużo krwi na samodzielne spacerki. Bez słowa uprzedzenia ruszyłem ku wyjściu z pokoju, a zaraz potem także z budynku. Ogród czy niewielka plaża, tak dobrze widoczna z okna jej komnaty? Skręciłem w prawo, wkraczając do swojego niewielkiego królestwa różnokolorowych kwiatów, krzewów i owocowych drzewek. Ułożyłem dziewczę na kamiennej ławeczce, skrytej w cieniu wiekowego dębu. Gdzieś z boku majaczył sosnowy krzyż, sklecony szybko kilka godzin temu. Całkowicie oddałem jej przestrzeń osobistą, oddalając się o dwa-trzy kroki, by oprzeć się bokiem o drzewo.
SAVEY?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz