Oparłem kolano o kraniec łóżka, przy dolnej części ud Desiderii. Zaś ręce ułożyłem na jej plecach, na ciepłej skórze, niezasłoniętej jasnym materiałem jej stroju. Posłałem jej uśmiech, ciepły; jakby troskliwy i opiekuńczy. Miałem szczerą nadzieję, że nie odebrała mojego gestu jakoś dwuznacznie. Nie chciałem inicjować zbliżenia między nami. Jeszcze nie. Jeszcze zbyt wcześnie. Jeszcze nie jest gotowa. Po prostu westchnąłem cicho, wyczuwając właśnie w tym westchnieniu dziwną nutę ulgi, pomieszanej z dozą radości. Radości tym, że Różyczka nie będzie się już zadręczać tym, co się stało. A przynajmniej taką miałem nadzieję.
— Jeśli... Jeśli kiedyś zechcesz... — zacząłem, przypominając sobie słowa młodszej siostry i spojrzałem wprost w te piękne, jasne oczy. — Insomnia będzie mogła odprawić symboliczny pogrzeb. Jako zielarka ma stały kontakt z kapłanami, przez co nauczyła się niektórych z nich zwyczajów.
Nie byłem pewien, czy moja ukochana się na to zgodzi. W końcu wiązało się to z rozdrapaniem starych ran kolejny raz. Kolejny, ale być może i ostatni. Na moment odsunąłem się od niej, by po prostu usiąść obok i objąć ją czule swoim ramieniem. Jakby chcąc podzielić się z nią ciepłem. W przenośni, ale i dosłownie, bacząc na krój Yarrańskiego stroju, a także na to, że dzisiejszy dzień nie należał do wyjątkowo ciepłych. Musnąłem wargami jej skroń, o którą chwilę później oparłem się czołem i przymknąłem oczy, wręcz w wyrazie błogości.
— A o kolejnego potomka się nie martw. Jeśli cud się nie zdarzy... Jest wiele dzieci w sierocińcu, czekających na obdarzenie ich miłością. Tylko pamiętaj, moja Różyczko, nie jestem, jak Helevorn. Chcę od ciebie jedynie miłości, szczerej i nieprzymuszonej. Moje uczucia względem ciebie się zmieniły — westchnąłem cicho, jakby chcąc ją lekko wystraszyć. — Przez te dwa lata pokochałem cię jeszcze mocniej, a miłość ciągle i ciągle rośnie. Z każdym dniem. Godziną. Minutą. Sekundą. Nie chcę, byś myślała, że oczekuję od ciebie tego, że wydasz na świat kolejne dziecko — wyszeptałem miękko, trącając nosem jej policzek.
Wolałem się upewnić, że Desideria wie, jaka jest sytuacja. Bałem się tego, jakim byłbym ojcem. Zwłaszcza, że swojego biologicznego nie było dane mi zapamiętać. Ani jego, ani matki. Matki, która z opowiadań Insomnii, była niezwykle czuła i opiekuńcza. Do czasu, gdy z drugim mężem zmarła na morzu, podczas sztormu. Kilka miesięcy po tym wydarzeniu, jej córka zawitała w stolicy. I poznaliśmy się właściwie przez przypadek, kiedy to pomogłem jej zanieść całą papierologię do domu, kilkaset metrów za zamkowym murami, w lesie nieopodal morza. Poczułem z nią dziwną więź, mimo, że widziałem ją wtedy pierwszy raz w życiu. Jednak więź zupełnie inną, niż ta, która połączyła mnie nicią przeznaczenia z kobietą spoczywającą teraz w moich ramionach.
Ująłem ją oburącz w talii i usadowiłem na swoich nogach, pozwalając, by bokiem oparła się o moją pierś. Chciałem móc poczuć jej bliskość, przyjemne ciepło i ten niesamowity zapach róż. Tak inny, od wszystkich podrabianych perfum, które czuć przechodząc obok arystokratek. W prawą dłoń chwyciłem delikatnie jasne, falowane pasmo. Tak niesamowicie miękkie i aksamitne w dotyku... Musnąłem je wargami, w podobnym geście, co blizny na jej udach. Pełnym troski, ale jednocześnie czułości i łagodności.
DESIDERIO?
Chaos i długość ;----;
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz